Diagnoza współczesnej prozy polskiej - co sądzicie ??????

Malujesz, rysujesz, a może piszesz wiersze? To jest kawałek forum właśnie dla Ciebie - zaprezentuj się. W tym dziale piszemy o wszystkich innych dziedzinach sztuki. O teatrze, malarstwie, poezji, grafice komputerowej, rzeźbie i wszystkich innych sprawach które dotyczą twórczości człowieka i które da się nazwać sztuką.

Diagnoza współczesnej prozy polskiej - co sądzicie ??????

Postprzez report5 » sobota, 1 paź 2005, 20:57

Wklejam cały tekst z aktualnego wydania Rzepy - bo kto nie ma gazety, jutro z netu już nie ściagnie - odeślą do archiwum - a żeby tam wejśc, trzeba wysłać emsa - więc wklejam, bo tekst wg. mnie wysmienity i ciekaw jestem Waszej oceny. Tak się składa, że czytałem powieści, do których odnosi się Hołownia, oprócz "Pawia" Masłowskiej, bo cos mnie zniechęciło, ale resztę przetrawiłem i też mnie dziwiło, za jakie grzechy autorzy opisują sytuację w której każdy normalny czlowiek nie wytrzymałby dwóch dni, a oni mecza się przez srednio 200 stron. Więc bardzom ciekaw czy czytacie współczsną pp i co o tej ocenie Hołowni sądzicie. Tekst długawy ale warto przebrnąć. r5

----------------------------------------------
http://www.rzeczpospolita.pl/dodatki/pl ... s_a_6.html


WSPÓŁCZESNA PROZA POLSKA
Pooddychamy później

Młodzi prozaicy zachowują się jak biedne dziecko, które szpetnie wykorzystał zły kapitalista. Chcą się wypłakać na ramieniu czytelnika, wykrzyczeć niezgodę na Polskę, w której żyją


"Brad Pitt śmierdzi" - tak zaczyna się ta książka. A dalej jest już tylko fajniej. Oto Adaś - excusez moi - Jebutko, specjalista ds. marketingu w koncernie spożywczym Czar Praliny, wylatuje z pracy, bo zdarzyło mu się ziewnąć w przytomności amerykańskiego szefa. Zostaje na lodzie, z niespłaconym kredytem za boleśnie drogi apartament. Błąka się bez widoków na jakiekolwiek zajęcie, aż w końcu, dzięki zauroczonej nim menedżerce supermarketu Ilonie Biegunce, załapuje się na posadę keczupa - maszeruje po sklepie przebrany za butelkę, recytując reklamowe slogany.

Los w końcu się do niego uśmiecha. Biegunka przenosi go na kasy, gdzie Adasia odnajduje równie sfrustrowany kolega z lat szkolnych. Panowie zaczynają produkcję szalików, robionych z odpadków, a ludziom wmawiają, że stworzył je angielski projektant, w którego wciela się Jebutko. Po roku Warszawa leży u jego stóp. Kobiety mdleją, mężczyźni szaleją, ministrowie pożyczają mu gry komputerowe. Adasiowi powinie się w końcu noga, ale i tak odniósł sukces - keczupem nie będzie już nigdy.

"Ketchup" to tytuł najnowszej powieści 32-letniej polskiej pisarki Nataszy Sochy. Zgodnie z zamieszczonymi na okładce zapewnieniami wydawcy książka skrzy się dowcipem ("Roksana Wszędobylska miała suknię o dekolcie tak głębokim, iż zauważyłem jej majtki, również pistacjowe"). Dodatkowy walor: na 232 stronach druku rozrzucono kilkadziesiąt odniesień do znanych z mediów faktów. Tło losów Jebutki stanowią więc: pomarańczowa rewolucja, rozdzielenie polskich bliźniaczek w arabskim Rijadzie, afera z odświeżaniem szyneczek w Constarze, kampania reklamowa Radia Zet (ta z Madonną), napięcia dyplomatyczne na linii Berlin - Warszawa itp. A wszystko po to, by już po przekartkowaniu księgarz wiedział, że dzieło Sochy należy umieścić na półce z napisem "Współczesna proza polska".

Na półce tej robi się coraz ciaśniej. Bo dziś o tym, co zobaczyli wokół, piszą wszyscy: dziennikarze, studenci, psychoterapeuci, bankowcy, prawnicy, lekarze, ba - nawet gimnazjalistki. Niektórzy z nich wydają już drugą czy trzecią książkę. Z górą piętnaście lat po wielkiej transformacji naród, który opuścił już drzewce szturmówek i transparentów, mocno chwycił za pióra. I nie chce popuścić.
Zamiast pisać - przepisują

Kilka miesięcy temu na łamach "Plusa Minusa" nad zjawiskiem tym pochylili się wybitni krytycy literatury - Aleksander [beep] i Leszek Bugajski. [beep] - z grubsza rzecz biorąc - zarzucał młodej literaturze negatywizm i schematyzm, nadziei upatrując w oryginalnym języku, którym stara się posługiwać. Bugajski był większym optymistą, cieszył go płomień buntu dokazujący w młodych głowach.

Ja nie jestem teoretykiem ani praktykiem literatury. Jestem jej czytelnikiem. Chcę, by książka - zanim zacznie zalewać publiczność krynicą mądrości - przede wszystkim dała się czytać. Umiem delektować się stylem, ale najpierw sprawdzam, czy opisane historie i emocje noszą w sobie choćby ziarno prawdy o życiu, wielobarwnym i rozpiętym na kilku wymiarach. I proszę sobie wyobrazić, że natykam się w księgarni na ów "Ketchup". Nie spodziewam się po nim, że będzie ambitną pokoleniową sagą. Ot, przyjemna porcja literatury klasy B, w sam raz do pociągu. Ale skoro tak, to po co było upychać w niej kolanem całą tę płaską publicystykę, wszystkie te jednozdaniowe mądrości o przekupnych politykach, głupich modelkach i o złych supermarketach? Socha ma łatwość pisania i sporą wyobraźnię, gdyby chciała, mogłaby więc ewoluować w kierunku polskiej wersji Borisa Viana. Ale nie będzie ewoluować. Woli bowiem iść po najmniejszej linii oporu - zrobić idiotę z ambitnego japiszona, obśmiać kilka nagłówków z TV albo podpatrzonych w miesięczniku "Cosmo" postaw.

Lektura "Ketchupu" stawia jednak przed czytelnikiem serię nowych pytań. Bo skoro tak wygląda polska literatura klasy B, co dzieje się piętro wyżej? Czy również ambitni pisarze, zamiast pisać książki, przepisują gazety? Jaki obraz Polski nam podają? Poświęciłem tydzień na lekturę kilkunastu tytułów wybranych losowo ze wspomnianej półki. A mniej więcej po czterech dniach eksperymentu gorąco zapragnąłem otworzyć sobie żyły.
Boże, ja tworzę!

Moim oczom ukazał się bowiem ląd dobrze znany z publicystyki "Faktu" i Radia Maryja. Szczelnie wypełniony zastępami sierot gwałconych w pracy i poza nią, tłamszonych i wykorzystywanych w sklepie, domu i na osiedlowym parkingu. To wielkie pokolenie dzieci bez ojca, który poprowadzi, przytuli, powie, że nie wolno zdradzać i zabijać, a niewypłacać pensji to grzech. Losom tych zagubionych w złym świecie, 20- i 30-letnich maleństw poświęcają swoją twórczość kandydaci na pokoleniowych wieszczów. Sławomir Shuty (autor głośnego "Zwału", 2004), lekarz Maciek Miller (autor powieści "Pozytywni", 2005) czy Robert Ostaszewski (autor tomu prozy "Dola idola oraz inne bajki z raju konsumenta", 2005). Wszyscy wymienieni wylali z siebie setki aktualnych spostrzeżeń dotyczących wojny w Iraku, McDonalda, ojca Rydzyka oraz porażających głębią ogólnych konstatacji. Przykłady tychże: "do papieża podchodzimy na klęczkach, z miłością i uwielbieniem, a następnego dnia gasimy świece i ze świata idei wracamy do świata żywych. (...) To dwa różne światy" ("Pozytywni"); "Życie jest jak prognoza pogody, codziennie niby inna, ale przecież taka sama" ("Dola idola"); "Pamięć medialna trwa kilka tygodni, później nikt nawet nie pierdnie" ("Zwał").

Owi literaci zachowują się jak wykorzystane przez złego kapitalistę dzieci, które za wszelką cenę chcą się wypłakać na naszym ramieniu, wykrzyczeć niezgodę na Polskę, którą opisują. Polskę pełną nowych "onych", już nie komunistów, ale karierowiczów, koniunkturalistów, bezmózgich neofitów wolnorynkowej ideologii. Których losy rzadko kiedy układają się w jakąś logiczną całość, zwykle oglądamy je bowiem w rytmie, w jakim pulsują w mózgach autorów. Ci z kolei sprawiają wrażenie zachłyśniętych myślą, którą da się streścić w zdaniu "Boże, ja tworzę". Są zbyt podekscytowani, by dostrzec, że po drugiej stronie księgarskiej półki stoi ktoś, z kim można spróbować nawiązać nić komunikacji, wejść w intymną relację, a nie poprzestać na wyładowaniu dokuczliwego twórczego napięcia.
Literacki autoerotyzm

Niekwestionowanym mistrzem Polski w tej dziedzinie jest trzydziestoletni Sławomir Shuty. Jego najnowsza produkcja "Zwał" to czystej wody bełkot (nb. "Bełkot" to tytuł jednej z poprzednich powieści Shutego), mętny strumień świadomości ("Leżąc rozwalony na wyświechtanej kanapie jesteś bogiem i twarogiem w jednym"). Shuty opowiada nam, że pracował w banku i był tam gwałcony przez system, który kazał mu sprzedawać konta. A dziś sprytnie bierze odwet na tym systemie, sprzedając się jako jego ofiara.

"Rówieśnicy pisarza to pokolenie skazane na wyścig szczurów, otumanione wizją kariery, awansów i podwyżek. Wielu trwoni wolne chwile na wątpliwych wyprzedażach, inni faszerują się prochami. Bezrobotnych czeka upokorzenie w urzędzie pracy lub na castingu, wygranych - drobnomieszczańskie piekiełko" - łkała po lekturze "Zwału" recenzentka "Polityki", precyzyjnie składając w całość chyba wszystkie dostępne na medialnym rynku kalki. Ani autor książki, ani ona nie przejmują się jednak tym, że to wszystko mocno przerysowane brednie. A nader liczne grono tych, co nie czują się skazani, otumanieni, nie faszerują się i nie toną w mieszczańskim piekiełku - już po kilkudziesięciu stronach zaczyna mieć dość tej sztucznej książki. Z niechęcią przygląda się temu, jak Shuty zabawia się językiem ("Budzisz się rano, rozdupcony mentalnym fistingiem"), jak nurkuje w odmętach poezji ("Za chwilę podamy sobie racuchy dłoni"). Od strony pierwszej do dwieście czterdziestej drugiej bohater nie rozwija się, nie zmienia. Na początku czytelnik faktycznie może podejrzewać, że jest on ofiarą systemu. Później musi dojść do wniosku, że skoro topi się w tym szambie i topi - to albo to lubi, albo jest "ciężkim frajerem", po prostu - jest głupi.

Shuty to najjaśniej świecąca gwiazda literacko-publicystycznego autoerotyzmu. W tej samej konstelacji natknąć się możemy też na Maćka Millera, który powieścią "Pozytywni" próbował inteligentnie wpisać się w modny nurt "literatury gejowskiej" (przypomnijmy "Lubiewo" Michała Witkowskiego i "Trzech panów w łóżku, nie licząc kota" Bartosza Żurawieckiego). Inteligentnie, bo wziął na warsztat mocny, życiowy temat. Oto gej zwarszawskiego światka dowiaduje się, że ma HIV. Musi uporządkować swoje sprawy z partnerem, z byłą żoną. Czar pryska w momencie, w którym Miller uznaje za stosowne włączyć do tego rozrachunku bieżące refleksje polityczne ("Lepper dostał stały abonament w jakimś solarium i uważa, że to wystarczy, żeby zostać prezydentem czterdziestomilionowego kraju w centrum Europy"). Jego bohater gani telewizję TVN 24 za to, że pokazywała agonię papieża, stawia dramatyczne pytania ("Czy to prawda, że Kościołem rządzi polityka i marketing?") oraz ucieka w refleksje a la Paulo Coelho ("Życie jest jak autostrada, na którą wjeżdżają różne samochody, by przejechać swój kawałek drogi").
Wielka czarna dziura

Ale może nie ma co narzekać? Miller przynajmniej miał pomysł. Większość jego kolegów - żeby użyć bliskiej mu metafory - wciąż pędzi przecież szeroką autostradą schematu, wciąż opisuje dwa bieguny świata. Po pierwsze - popegeerowskie wioski, świat "biedy, co jest nudna i śmierdzi jak zepsuta ryba". Ich piewcą jest choćby olsztyński prozaik Filip Onichimowski, autor tomu "Zalani" (2005), w którym pomieścił trzynaście bliźniaczo podobnych opowieści. Mistrzem gatunku jest zaś Daniel Odija, autor "Ulicy" (2001) i "Tartaku" (2003).

Ta druga część współczesnej Polski to kilkaset hektarów składających się na centrum Warszawy, wypełnionych "krawaciarzami" biurowców. Tertium non datur. Pośrodku zieje wielka czarna dziura.

Modelowo pokazał to w swojej książce "Nic" (2005) Dawid Bieńkowski. Czterdziestoparoletni psychoterapeuta wziął na warsztat ucieleśnienie całego zła, jakie niesie wolny rynek - fast foody. W jego książce aż roi się od młodych mężczyzn i kobiet o jasnych oczach i wysokich czołach, którzy wiedli dotąd beztroski żywot wśród nadwiślańskich pól i łąk, a teraz - by przeżyć - muszą wejść w tryby miażdżącej maszyny. Jak nietrudno się domyślić, maszyna ta gwałci ich poczucie godności, rozbija rodziny, zabija marzenia. A oni nadal brną w to jak kurczaki, przerabiane następnie na "elementy" otaczane panierką i podawane w zestawie z sałatką marsylską. Książce Bieńkowskiego trzeba jednak oddać to, że autor zadbał, aby ją napisać. Formalnie wszystko trzyma się tam kupy, historia nawet wciąga, a mimo to cały czas ma się poczucie, jakby czegoś jej brakowało. Otóż tu też wszyscy bohaterowie różnią się od siebie tylko tym, kiedy zaprzedali się systemowi. I znów coś nam w środku mówi - co to ma wspólnego z życiem?
Obsesja wroga

Leszek Bugajski cieszył się, że młodzi twórcy wyzwolili się wreszcie z imperatywu bogoojczyźnianego pisania o niewoli i o wojnie. Nic bardziej błędnego. Rację ma Aleksander [beep], który sugerował w swoim tekście, że ci młodzi nadaltkwią w schemacie swoich "ojców" - błyskawicznie znaleźli sobie nowego, nie nazistowskiego czy krzyżackiego, a liberalnego smoka i wojują z nim, nie dostrzegając, że gdzieś na dole toczy się życie. Że są całe przestrzenie codziennych, ludzkich spraw, dotąd nietkniętych ręką twórcy.

W powstających dziś książkach nie ma zwykle nawet echa prawdziwych rozmów. Są wykrzykniki, publicystyczne tezy, wymyślane naprędce anglicyzmy. A nawet jeśli stanie się cud i trafimy na autora ze słuchem do języka, którym mówią ludzie (jak choćby Dorota Masłowska, specjalizująca się w knajackiej odmianie polszczyzny), ów język, który jest zwykle narzędziem do opowiadania historii, tu staje się samą historią. Forma skutecznie zastępuje treść (vide "Wojna polsko-ruska... " czy "Paw królowej"), a lektura książki napakowanej do oporu językowymi fajerwerkami bardzo szybko staje się męką. Bo podstawowym problemem młodych polskich prozaików nie jest to, że nie umieją składać pięknych zdań. Oni nie umieją połączyć ich później w zajmującą opowieść. Wolą się mądrzyć, budować kolejne pamflety na "epokę przemian", a później zrzędzić, że co można zrobić w kraju, w którym najlepiej sprzedaje się Grochola. Otóż można zrobić dużo.

Po pierwsze, można spróbować wymyślić wreszcie bohatera, którego transformacja ustrojowa nie zabiła, ale też nie wyniosła pod niebiosa. Kogoś, z kim będzie się można - choć na chwilę - utożsamić (wcale udaną próbę podjęła Marta Dzido w swojej określanej mianem feministycznej powieści "Małż", 2005). Co ciekawe, autentyczność bohaterów to problem nie tylko polskiej prozy. Mechanizm niechlujnego szkicowania postaci, którą natychmiast napycha się zasłyszanymi w telewizji refleksjami o pokoleniu Nic, X czy DINKS, widać doskonale w emitowanym właśnie w TVN serialu "Magda M.".

Po drugie - trzeba pogodzić się z prawdą, że następcy Tomasza Manna czy Romain Gary'ego są wprawdzie wśród nas, ale tym, którzy nimi nie są, przyda się odrobina "pisarskiej infrastruktury". Trzeba zadbać o abecadło, o to, by opowieść miała punkty zwrotne, by bohater zmieniał się w jej trakcie, by koniec każdego rozdziału zachęcał do lektury następnego.

Można, rzecz jasna, programowo silić się na oryginalność, niczym reklamowany jako "dziki pisarz" 31letni Rafał Wojasiński, który w swojej książce "Przyjemność życia" (2005) opisał żywot błąkającego się po kraju małżeństwa młodych polonistów. Jego bohater jest outsiderem na własne życzenie, bez złości omija "lokale dla młodych ludzi, którzy odnieśli sukces finansowy". Wojasiński skupia się jednak na tym, aby udowodnić, że jest mistrzem krótkich, żołnierskich zdań. Niemal na każdej stronie możemy znaleźć frazę: "Zamówiłem piwo". Bohater zamawia też czasem dwa piwa. A czasem setkę. Jada też ryby, bo kojarzą mu się one z wolnością. Tylko dlaczego - na Boga - pozwala dziecku marznąć w nieogrzewanym domu? Tego niestety od dzikiego pisarza nie będziemy mieli szansy się dowiedzieć.
Prośba inżyniera Mamonia

Jestem więcej niż pewien, że gdy ten tekst ujrzy światło dzienne, każdy z przywołanych w nim autorów będzie miał mi za złe, że konsumuję literaturę, podobnie jak inżynier Mamoń z "Rejsu" konsumował kino. Że narzekam na niedobre dialogi oraz na to, że "brak akcji jest", a od krajowych wolę dzieła zagraniczne. Że przecież nie każdy musi być klonem Zadie Smith i pisać o problemie imigracji tak, że czyta się to z wypiekami. Że nie każdy ma tyle wewnętrznego luzu, co Ian McEwan, który pisząc świetny "Amsterdam", rzecz o podtatusiałych redaktorach i kompozytorach, opiera się pokusie, żeby co akapit dowalać torysom czy liberałom. Że zabraniam literaturze stanąć do ważnego dyskursu, że dostrzegam wyłącznie jej funkcję rozrywkową. Panowie i panie, spokojnie, przecież my nawet z tego nie potrafimy wywiązać się, jak trzeba. Patrz: choćby wymieniany już wyżej "Ketchup" czy produkcje niestrudzonego Tomasza Piątka, od paru lat raczącego nas wydumanymi sensacyjno - socjologicznymi historyjkami, którym daleko choćby do tego, co pisze Marek Krajewski, autor "Widm w mieście Breslau", obiecującego objawienia w dziedzinie "kryminału historycznego". Piątkowi nie pomagają nawet językowe kwiatki w stylu: "No i [beeep] jeb[eeep]! " (to początek "Przypadku Justyny", 2005). Bo on zamiast bajać, po prostu się mądrzy. Popisuje się, że był we Włoszech. Tak jak Shuty tym, że pracował w banku. Odija z Onichimowskim odwiedzili okoliczne wioski. Ostaszewski przejrzał gazety. Wojasiński spisał swoje przygody. Masłowska podsłuchała sąsiadów.

I w tym właśnie leży klucz do całej sprawy. Mnie naprawdę nie chodzi o to, by gdzie nie spojrzeć, kwitły happy endy. Marzę tylko o chwili, w której młodzi polscy pisarze zakończą okupację regału z napisem "autobiografie skaleczonych" i przesuną się w stronę tego z napisem "fikcja". Gdy przestaną tworzyć obrazy wyłącznie z dostarczonych przez media publicystycznych półfabrykatów. Kiedy miast "zapożyczać" świat, nie będą się bali go tworzyć. Kiedy zdobędą się na odrobinę oddechu, uwolnią się z poczucia pokoleniowej misji. Może wtedy słuch Masłowskiej, wrażliwość Odii, surowość Wojasińskiego, a nawet - kto wie - może i dezynwoltura Shutego zabrzmią wreszcie czysto? Spotkają się z wrażliwością tysięcy czytelników?

Na razie ów nieznośny zaduch, który panuje w młodej polskiej prozie, cudownie streszcza prorocki fragment powieści "Zwał": "Każdy chce oddychać, nikt nie może oddychać, każdy więc mówi: pooddychamy później. Ale większość z nas tego nie robi, bo po prostu umiera. Ba, większość z nas nawet się nie rodzi".

Naprawdę, wielka szkoda.

SZYMON HOŁOWNIA
report5
 

Postprzez Tisaja » niedziela, 2 paź 2005, 16:18

Avatar użytkownika
Tisaja
Gwiazdor
 
Posty: 1686
Dołączył(a): wtorek, 31 maja 2005, 16:51
Lokalizacja: Wyszłam z morza
Gadu-Gadu: 6759706

Postprzez report5 » niedziela, 2 paź 2005, 19:14

report5
 

Postprzez Tisaja » poniedziałek, 3 paź 2005, 16:53

Avatar użytkownika
Tisaja
Gwiazdor
 
Posty: 1686
Dołączył(a): wtorek, 31 maja 2005, 16:51
Lokalizacja: Wyszłam z morza
Gadu-Gadu: 6759706

Postprzez report5 » poniedziałek, 3 paź 2005, 19:40

report5
 

Postprzez report5 » poniedziałek, 3 paź 2005, 19:40

report5
 

Postprzez stary_zgred » poniedziałek, 3 paź 2005, 21:15

Avatar użytkownika
stary_zgred
Dyskutant
 
Posty: 156
Dołączył(a): wtorek, 24 sie 2004, 13:29

Postprzez report5 » wtorek, 4 paź 2005, 19:58

report5
 


Powrót do :: inne dziedziny sztuki

Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 64 gości

cron