Chaplina z 1925 roku.
Tak oglądałem sobie ten film, bo przecież Charles to osobowość kina, jego filmy to klasyka. Opowiada historię wypełnioną zabawnymi scenami, których tło śmieszne nie jest. Co jakiś czas przekłada zabawę i piękno z samotnością, biedotą i cierpieniem. Ale tak oglądałem i myślałem dlaczego warto polecić takiego starocia, komuś kto ma gdzieś klasyke kina, a jedyne co kocha to słodka wiecznie zakochująca Megi R. No i wymyśliłem, kiedy zobaczyłem sławetne "The End". Otóż moi drodzy, ten film warto zabaczyć właśnie dla happy endu, pieknego zakończenia, które moim zdaniem znacząco różni się od tego co dziś widzimy w kinie amerykańskim. Żadnego nachalnego patosu, przesadnej słodyczy i niepotrzebnego pierdzenia w siedzenie, czyli zakonczenie pełne klasy i wyczucia, a do tego jeszcze szczesliwe